poniedziałek, 18 czerwca 2018

Z życia wzięte...

Moi drodzy, muszę wam opisać pewną historię, która przydarzyła mi się w ciągu ostatnich kilku dni... nie mam zbyt wielu osób, którym mogłabym sie zwierzyć, więc liczę na zrozumienie, brak hejtu i przyjacielskie reakcje ;)
Tym razem będzie to w zasadzie opis jednego tygodnia z mojego życia... Zdarzyło się w nim naprawdę dużo, dlatego postanowiłam to przelać hmmm... na ekran? 😉 tym razem też będzie bez fotek - osoby nie wyraziły zgody na wykorzystanie ich danych osobowych 😜

Wątek 1.
Zacznę od tego, ze chyba na początku zeszłego roku mojemu tesciowi wykryli raka nerki... poszedł na operację i nerkę niestety musieli mu wyciąć. Teść zniósł to bardzo dobrze, wręcz wszyscy musieliśmy go hamować, aby nie głupiał, bo przecież ma tylko jedną nerkę. Nikt mu nie robił żadnych dalszych badań bo przecież był "podręcznikowym przypadkiem" po kilku tygodniach zaczęła go boleć łydka. Myślał, że to dlatego, że zmęczona po wycieczce rowerowej, potem, że po grze w piłkę itd. kiedy już go bolała bardzo i to bez tego, żeby przedtem uprawiał jakiś sport, poszedł do lekarza... okazało się, że nowotwór z nerki tworzy przerzuty do kości i mózgu, i właśnie przerzuty do kości spowodowały ból łydki, ponieważ miał zupełnie wyżartą kość... oczywiście nikt nie badał tych kości wcześniej... pomimo leczenia (chyba ze 3 miesiące trwało nim dostał pozwolenie ze slowackiego odpowiednika NFZ na leki - na ten typ raka nie ma chemioterapii, jest tylko jakaś biochemia...) rak w kościach był już na tyle rozwinięty, że musiał przejść przez operację "poskręcania" kręgosłupa śrubami... cały czas wszyscy myśleli, że nogę uda się uratować...
wątek 2.
Jeszcze przed urlopem, pod koniec marca mój mąż skarżył się, że chyba zrobił mu się na nerce kamień. Przed samym wyjazdem na urlop dostał takiego ataku kolki nerkowej, że nie mógł ani jeść ani pić bo od razu wymiotował. Po przyjęciu kilku Buscopanów mu przeszło, jednak po powrocie z urlopu problemy wróciły. Wtedy powiedziałam mu, że nie ma innego wyjścia, że musi pójść do lekarza (tym bardziej znając historię jego taty). Ponieważ przebywamy za granicą na zasadzie podróży służbowych, wykorzystaliśmy prawo do opieki medycznej w nagłych przypadkach - urolog wysłał męża do szpitala, gdzie zrobili mu zabieg udrożnienia nerki (wstawili mu dren), jednak na operację rozbicia 1,5 cm kamienia i wyciągnięcia go musiał umówić się w domu, na Słowacji. Umówił się i w zeszły poniedziałek przyjechaliśmy do teściów, aby we wtorek mógł pojechać do szpitala.

wątek wspólny:
do Novej Dubnicy, do teściów przyjechaliśmy w poniedziałek wieczorem. Już na parkingu wydawało mi się jakoś ciemno, ale pomyślałam, że pewnie oglądają film albo coś. Drzwi nam otworzyła mama, i wszystko wyglądało normalnie, dopiero jak wyłożyliśmy wszystkie bagaże i wszystko co przywieźliśmy dla nich, mąż pojechał odwieść auto na parking, a ja siadłam z teściową w salonie przy serialu. Wydała mi się trochę milcząca, zaczęłam więc konwersację pytając o to, czy teść śpi. Wtedy zrobiła się bardzo zdenerwowana, i odszczekła tylko, że go nie ma... mnie zaczęły oblewać siódme poty ze strachu, więc nie dałam się i pytam dalej, gdzie jest.. czy jest w szpitalu? odpowiedziała, że tak, i zaczęła nas z mężem obwiniać z tego, że nam jest wszystko jedno, co z tatą się dzieje, że mógłby nawet umrzeć, a nam to będzie wszystko jedno, że nawet nie spytamy o tatę itd. (muszę zaznaczyć, że o teścia pytamy często, tylko nie chcemy tego specjalnie robić za każdym razem kiedy rozmawiamy... jest nam po prostu głupio... z mamą rozmawiałam tydzień wcześniej, z tatą 8 albo 9 dni, w międzyczasie też komunikowaliśmy się, oczekiwałam, że gdyby coś się stało, to ktoś nam da znać, zadzwoni, napisze, cokolwiek.....) I wtedy z niej wyszło, że teściowi w piątek 8 czerwca amputowali nogę.... poczułam się jakby mi ktoś dał w pysk... zrobiło mi się ciemno przed oczami i myślałam, że zemdleję... poszłam sobie zapalić.... i poczułam... nie, nie była to złość, że nikt nam nie dał znać i jeszcze nas z czegoś obwinia... był to okropny smutek...
Smutek z tego, że wydało mi się niesprawiedliwe, że osoba tak cholernie aktywna w życiu, uprawiająca chyba dziesiątki dyscyplin sportowych, człowiek, który był na Mont Blanc i osiągnął dziesiątki innych szczytów, dla którego nie ma wtorku bez futbolu, zimowego weekendu bez wypadu na narty a letniego - na rower, stracił nogę... ale także, nie ukrywam, z tego, że zostaliśmy oskarżeni, nieprawem, o to, że jest nam to wszystko jedno... ogólnie ja moich teściów kocham, jakby to byli moi własni rodzice. W dodatku sama mam już smutne doświadczenie ze stratą ojca, który też całkiem niedawno zmarł właśnie na raka... wiem jak bardzo cierpiał, wiem także, jak bardzo denerwowało go, kiedy każdy codziennie pytał o jego smopoczucie - to właśnie jest powodem, dla którego nie wypytujemy teścia o jego samopoczucie codziennie... zrobiłam trzy głębokie wdechy, uświadomiłam sobie, że dla mojej teściowej to również jest bardzo trudna sytuacja, że wszystkie obwinienia i wyrzuty są powodem potrzeby swojego rodzaju wentylacji tej całej frustracji, niemocy i nerwów i postanowiłam, że w ciągu kolejnych dni, które tu spędzimy, pomogę jej najbardziej, jak tylko będę mogła.
Przed przyjazdem na Słowację troszkę obawiałam się, jak zostanie przyjęty mój dosyć "młody" weganizm. Obawiałam się, ponieważ z tego, co wiedziałam, rodzina mojego męża jest bardzo mięsożerna, często gotują tradycyjne czesko - słowackie potrawy, w których, jeśli nie ma mięsa, to przynajmniej jest ser i skwarki... Dosyć zdziwiło mnie to, że kiedy oświadczyłam, że jestem weganką, w związku z czym przywiozłam sobie trochę roślinnego jedzenia, moja teściowa mi tylko powiedziała, abym zrobiła sobie trochę miejsca w lodówce i to wszystko. Nie obróciła oczu, nie spojrzała na mnie jak na dziwoląga, w sumie to wcale nie zareagowała na tę informację. Nazajutrz pomagałam jej w przygotowaniu obiadu i odkryłam w jej spiżarni kilka rodzajów przypraw Masala i innych szczególnie indyjskich przypraw... zdziwiło mnie to bardzo, ponieważ kiedyś mąż mi powiedział, że oni raczej w ogóle nie jedzą potraw azjatyckich, a chińszczyzna to dla nich wątróbka duszona z groszkiem i ryżem. zaciekawiło mnie to, więc spytałam o co chodzi. Odpowiedź mamy wprawiła mnie w istne osłupienie.... chociaż po chwili wszystko miało sens. Okazało się, że w poszukiwaniu efektywnego leczenia raka rodzice mojego męża natknęli się na ayurvedę. Znaleźli ajurwedyjskiego uzdrowiciela, który stworzył dla nich (przede wszystkim dla taty) plan żywieniowy i przekazał im zasady żywienia według ayurvedy. Okazało się, że tata jest wegetarianinem, a w zasadzie prawie weganem 😲😲😲😲😲😲😲😲😲😲 Hmmm.... w sumie to nie wiem, dlaczego mama wyglądała trochę na zawstydzoną, kiedy mi to mówiła, bo przecież wie, że ćwiczę jogę i filozofia (oraz medycyna) wschodu nie jest mi obca - chyba jakoś nie łączyła jogi z tymi rzeczami. Oczywiście wyraziłam swoje wsparcie odnośnie tego przesięwzięcia, powiedziałam też mamie, że joga i ayurveda głęboko se sobą współgrają. A mama wydała się zainteresowana.
Następnego dnia mama gotowała jakieś mięso, a ja sobie zrobiłam coś w rodzaju rizotto - z kukurydzą, fasolą, papryką itd. recykling lodówki jednym zdaniem. Na wyjazdach trudno jest planować jadłospis, więc mojego obiadu wyszło tak na dwa razy, zjadłam połowę, i stwierdziłam, że mam obiad na jutro. W międzyczasie teść pisał do mamy, że nie smakował mu obiad w szpitalu i go nie zjadł... Wtedy mama spytała, czy mogłabym oddać tę pozostałą porcję mojego wegańskiego obiadu tacie... NO PEWNIE - brzmiała moja odpowiedź (wybaczcie próżność, ale naprawdę ucieszyło mnie zainteresowanie moją wegańską kuchnią 😝). Wzięliśmy więc mój obiad "na jutro" do szpitala do taty, a on, chociaż ogólnie miał problemy z jedzeniem, zjadł prawie wszystko (eeeech... znów duma i próżność 😜).
Dni mijały, raz gotowałam ja, raz mama, generalnie respektowała moje preferencje żywieniowe. Raz tylko ugotowała zupę jarzynową, do której użyła klarowanego masła, a potem zapewniała mnie, że to masło jest super, nie ze sklepu itd., ja jej odpowiedziałam, że super, że nie wspiera wielkich hodowli, ale ja nie jem NIC pochodzenia zwierzęcego... jednak, nałożoną zupę na talerzu z grzeczności zjadłam. Od tego czasu, jak jest coś ze zwierzątek, to od razu alarmuje 😇.
W sobotę byłam na targu. Zachciało mi się młodych ziemniaczków z koperkiem, a przy okazji kupiłam 2 kilo truskawek i pół litra jagód... Mamy nie było w domu, a ponieważ już parę dni rozmawiałyśmy o upieczeniu jakiegoś ciasta, postanowiłam, że upiekę. Stwierdziłam, że jak upiekę sama, to będę mogła też sama zjeść. No i upiekłam zwykły wegański placek z truskawkami według jakiegoś przepisu z internetu. Bałam się, że nikt go nie będzie jadł, bo bez masła, bez jajek.... w dodatku mi nie wyrósł tak, jak powinien... Ogromne było moje zdziwienie, jak mama tylko stwierdziła, że chyba wzięłam z jej spiżarni stary proszek do pieczenia, bo nie wyrósł, ale bardzo dobre, a do niedzieli mi został tylko jeden kawałek 😆.
W końcu padło pytanie, którego obawiałam się najbardziej: "co skłoniło Cię do zostania weganką" ... hmmm pytanie proste i trudne za razem... zależy z kim się rozmawia... Podejście rodziny mojego męża do zwierząt jest... różne... postanowiłam więc, że nie będę im opowiadać o cierpieniu zwierząt w hodowlach, ale postawiłam na kwestie smakowe i zdrowotne - powiedziałam prawdę - mięso, sery i jajka przestały mi smakować, a w dodatku czuję się lepiej 😃 zadziałało - żadne dalsze pytanie nie padło. Kiedyś wytłumaczę o co chodzi ze zwierzętami, ale nie teraz. Cieszę się, że rodzina mojego męża sama wpadła na to, że można bez mięsa, powody nie są ważne. Ważne, że taka dieta pomaga mojemu teściowi i szczerze wierzę, że ayurveda go wyleczy.
Jeszcze jedna czereśnia na tym ogromnym torcie doświadczeń tego tygodnia...
Wozimy na słowację naszą makulaturę. W mieście, w którym mieszkają teściowie istnieje taka tradycja, że chyba raz w miesiącu jeździ auto, które skupuje makulaturę za papier toaletowy i papierowe ręczniki. Kiedyś na nasz stos makulatury odłożyłam niudane wydruki jogowych asan. Mama, segregując ten papier, zauważyła je, spytała, czy napewno tego nie potrzebuję, ja odpowiedziałam, że nie, że to nieudane wydruki... a... nazajutrz te wydruki znalazłam na jej biurku... zdziwiło mnie to, bo wcześniej miałam wrażenie, że troszkę się śmieje ze mnie i również ze swojej siostry, która już kilka lat praktykuje Hatha jogę. Jeszcze bardziej mnie zdziwiło, kiedy spytała, czy mam tego więcej, że może by znalazła kilka ćwiczeń dla siebie, bo chyba jej siostrze to pomaga skoro tak długo to robi... 😲😲😲 myślałam, że spadnę na podłogę, ale oczywiście obowiązkiem każdego jogina jest pomoc, tym bardziej jeśli chodzi o jogę, wysłałam więc teściowej wszystkich 12 stron z asanami i będę czekała na feedback 😊

To już koniec tego, chyba to można nazwać czymś w rodzaju zapisu z pamiętnika... dziękuję, że wytrwaliście do końca... trzymajcie kciuki za mojego teścia i pamiętajcie, że człowiek zawsze może się zmienić, niezależnie od tego, jaki jest, co je i jakie jest jego podejście do życia. Ja ciągle wierzę w to, że ludzie są w swojej naturze dobrzy, tylko okoliczności budują w nich złe zachowania i myśli 😊

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz